Choć w latach 90. każdy z nas marzył o pracy w korporacji, bo zbliżało nas to do upragnionego zachodu to moje pierwsze wyzwanie miało z nim niewiele wspólnego.
Już od najmłodszych lat skakałam na głęboką wodę. Pierwszym poważnym wyzwaniem w moim życiu było zajęcie się gospodarstwem rolnym bliskiego członka rodziny.
Moja ciocia poważnie zachorowała w okresie, kiedy nie dostałam się na wymarzone studia. Ktoś musiał zająć się gospodarstwem, a że nie mieliśmy w rodzinie innych młodych osób z zapasem czasu to zamiast pójść na anglistykę podjęłam się zarządzania uprawami – 4 hektarami czarnych porzeczek i hektarem truskawek. Nie wspomnę o 10 kurczakach, które musiałam własnoręcznie ubić – co dla dziewczyny z miasta było nie lada wyzwaniem. Kogutowi na szczęście się upiekło, bo zdążył uciec w strategicznym momencie.
Gospodarstwo znajdowało się we wsi Barnimie. Dla mnie to było niemal, jak na końcu świata. Ciocia mieszkała 4 km za wsią na kolonii. Wieś składała się z może jednej ulicy i kościoła – kompletnie nie było co robić, a do tego nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych (dacie wiarę, że tak też się dało żyć?), więc kiedy potrzebowałam porady, szłam, a jak się udało to jeździłam na pocztę do większej miejscowości oddalonej o ok. 6 km – do Drawna, aby zamówić rozmowę i tylko na chwilę zadzwonić.
Po każdej takiej wyprawie byłam zdyszana i przysięgałam, że nigdy więcej…aż do kolejnego razu. Nie było innego wyjścia, takie były czasy, a ja nie mogłam zawieść cioci. To była moja pierwsza prawdziwa szkoła życia.
O ile dzisiaj niemalże naturalnym jest, że każdy idzie na studia, to 30 lat temu, nie było to takie oczywiste. Studia wyższe były uznawane za coś prestiżowego i pożądanego, a dostanie się na studia wyższe na renomowanej uczelni w stolicy było niecodziennym wyzwaniem dla dziewczyny ze Śląska. Zaś ich ukończenie miało gwarantować dobrą pracę. Podjęłam się, więc studiowania japonistyki , później dodając do tego marketing w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsze SGH). Wiązało się to również z kolejnym wyzwaniem – przeprowadzką do wielkiego miasta, Warszawy.
Z jednej strony z niecierpliwością czekałam na nowe możliwości, jakie oferowało życie w stolicy. Mogłam poszerzać swoją wiedzę, nawiązywać inspirujące kontakty i czerpać z bogactwa kulturalnego miasta. Z drugiej strony, byłam przerażona nową rzeczywistością. Znalezienie się w obcym miejscu, gdzie nikogo nie znam i jestem zdana wyłącznie na siebie, budziło we mnie ogromny lęk. Jednak te mieszane uczucia – połączenie ekscytacji i strachu – stały się motorem napędowym mojej determinacji.
Po jednym z wykładów bliski mi mentor — Japończyk, słusznie zaznaczył, że opanowany język nie jest kwalifikacją samą w sobie, bo teraz co najwyżej mogę konkurować ze wszystkimi Japończykami, ale nie mając oręża w dłoni w postaci twardego zawodu ciężko będzie mi zdobyć cenne doświadczenie.
W Warszawie pracowałam z grupą inwestorów, wśród nich była kobieta, która jadąc do Polski, zgubiła bagaż i moja mama pożyczyła jej ubrania. Potem zaprosiła mnie do Japonii do Kitakyushu. I tak znalazłam się Japonii, do której wówczas podróż kosztowała 150 USD Aeroflotem . Jedynym rozwiązaniem okazało się być podjęcie pracy w systemie Mizushobai, bez papierów, gdzie wysokość mojej zapłaty zależała od mojej popularności.
Pracowałam w restauracji, klubie i klubie karaoke a moim zadaniem było zabawianie Japończyków podczas biesiady, aby biesiadowali jak najdłużej i zamawiając kolejne potrawy i napitki, zostawili jak najwięcej jenów w przybytku. Na czas pracy wdawałam się w rolę japońskiej damy.
Zanim jednak zaczynałam pracę w restauracji, przechodziłam przez obrządek przygotowań. Wiązał się on z nie byle jakimi wyzwaniami takim jak codzienna 7-godzinna wizyta u fryzjera i makijażystki przed rozpoczęciem pracy czy ubranie się w kimono przepasane 12-metrowym ściskającym pasem obi, w którym nie dało się oddychać, a to wszystko, żeby być atrakcyjną w oczach japońskich klientów, aby móc dyskutować z nimi długimi nocami, co przekładało się bezpośrednio na ich czas w spędzony w restauracji, a przy tym wysokość ich rachunku.
Jeżeli spędziłyście kiedyś 7 godzin na fotelu u fryzjera od 4 nad ranem, to możecie wyobrazić sobie ‘niekrytą przyjemność’ przy powtarzaniu tego procesu każdego dnia przez wiele miesięcy.
Ostatecznie, z tego doświadczenia wynikło coś pozytywnego. Japończycy byli bardzo zainteresowani historią i zmianami ustrojowymi w Polsce, więc długie dyskusje o Wałęsie czy Wajdzie nie należały do rzadkości. Dzięki nieustannemu zabawianiu klientów nauczyłam się biegle japońskiego.
Nie sprawiało mi już trudności rozmawianie na tematy polityczne, które dla wielu osób są skomplikowane nawet w języku ojczystym. Choć po powrocie do Polski nie korzystałam często z tego języka, to po 20 latach od studiów, biegły japoński okazał się być kartą przetargową w negocjacjach z niezwykle ważnym partnerem fundacji, której dzisiaj jestem prezesem……ale o tym za chwilę, bo w międzyczasie wydarzyło się jeszcze wiele…..
Etyka pracy, a raczej jej deficyt, niejako był lejtmotywem lat 90. Te czasy zdecydowanie rządziły się swoimi prawami. Prywatyzowaliśmy Polskę, balowaliśmy do rana, a od rana z powrotem do pracy. Bywało, że całe dnie piliśmy whisky z colą.
Do dziś pamiętam jeden z naszych ogromnych sukcesów, gdy montowaliśmy reklamę w postaci zegara z napisem Coca-Cola na najwyższych piętrach słynnego Hotelu Forum – ówcześnie najnowocześniejszego wieżowca w Polsce. Miał być widoczny w całej Warszawie! A jak my tego dokonaliśmy? Kompletnie pijani.
Można powiedzieć, że zasady BHP nie istniały. Przykładem było nasze biuro na 26. piętrze w Pałacu Kultury, gdzie piętro pod nami było zamknięte. Oznaczało to, że mamy kompletnie odciętą drogę ewakuacyjną. Wtedy jednak nikt o tym nie myślał, więc to cud, że nikomu nic się nie stało.
Kolejny etap mojej ścieżki to praca w Warner Home Video. To był koszmar. Rynek kaset wideo był nudny jak flaki z olejem. Dodatkowo, jedyne, czego chciał ode mnie szef to zaciągnąć mnie do łóżka. Oczywiście, pomimo licznych, nieeleganckich zagrań, za które w dzisiejszym świecie niejeden dżentelmen mógłby być pozwany i pomimo prób przekupstwa awansami, nie uległam. W rezultacie nie pozostało mi inne wyjście jak tylko szybko stamtąd uciec, bo szybko się przekonałam, że urażona duma szefa to nie jest Twój sojusznik.
Później pracowałam w słynnej spółce Art-B, która w latach 90. stała się symbolem finansowych przekrętów. Firma zasłynęła z wykorzystywania oscylatora ekonomicznego, co pozwalało kilkadziesiąt razy oprocentować w bankach tę samą wpłatę. Z małej spółki w Cieszynie Art-B przekształciło się w gigantyczny holding, obracający bilionami złotych i zatrudniający tysiące osób. Historia tej firmy była tak fascynująca, że Canal+ stworzył na jej temat serial dokumentalny – to był prawdziwy kryminał ekonomiczny.
Praca w Art-B była dla mnie ekstremalnie trudnym okresem, szczególnie jako samotnej matki z 10-miesięczną córką Zuzią. Codzienność była naprawdę hardcorowa. Wstawałam o czwartej rano, żeby przygotować Zuzię do żłobka i siebie do pracy. Często byłam tak zmęczona, że zapominałam, czy już wypiłam poranną kawę. Po pracy wracałam do domu, gdzie czekała na mnie druga zmiana – opieka nad dzieckiem. Każdy dzień był wyścigiem z czasem i własnym zmęczeniem.
Trwało to do momentu aż zadzwonił zbawienny telefon z pytaniem od jedynego normalnego szefa, jakiego dotychczas miałam, który chwilę przede mną też uciekł z Warnera (choć chyba z trochę innych powodów), czy zostanę dyrektorem marketingu lub administracji w PZU Życie.
Wybrałam marketing, choć pomimo 5 lat studiów z marketingu na SGPiS jak później życie zweryfikowało, niewiele o nim wiedziałam. Dostałam 13-osobowy zespół do koordynowania. Bałam się, że sobie nie poradzę, ale przydzielono mi wsparcie doradców z McKinseya. Okazało się, że zarządzanie zespołem jest jak prowadzenie orkiestry – czasem musisz improwizować, ale efekt końcowy może być naprawdę niesamowity.
Jednym z koronnych projektów, za który byłam odpowiedzialna to znana reforma emerytalna.
“Złota jesień”. Chociaż zawodowo to była niezła przygoda, to pracowaliśmy non-stop bez wytchnienia, co przełożyło się niedługo potem na problemy zdrowotne.
Historia z PZU nie zakończyła się , jak sobie wyobrażałam. Po roku pracy, prezes PZU wyszeptał mi, że mam się zwolnić… i ostatecznie on to zrobił. Skończyło się na drodze prawnej i kolejnych 17 latach zeznawania na policji, w prokuraturze i w sądzie. Byłam w permanentnym stresie. Do prokuratury na zeznania zgłaszałam się w podwójnych majtkach i podkoszulkach, na wypadek jakby mnie wsadzili, bo mogłam wszystkiego się spodziewać. Pomimo tragicznego stanu psychicznego, trzeba było iść dalej, aby znaleźć źródło dochodu, więc postanowiłam kontynuować ścieżkę w branży ubezpieczeniowej, podejmując się pracy w Compensa.
W Compensie zostałam szefową marketingu i rzecznikiem prasowym. Organizacyjnie było to istne szaleństwo, bo mieliśmy aż cztery zarzą Zawodowo byłam w cudownym szaleństwie. Nie byłam w stanie po raz kolejny zmniejszać czcionki OWU, żeby uzyskać mniej stron. Ci, co przewinęli się przez ubezpieczenia, wiedzą, o czym mówię.
Później przez rok pracowałam w Centrum Handlowym Blue City w Warszawie jako dyrektor marketingu. Miałam zostać dłużej, ale dyrektor finansowy mnie nie znosił, bo śmiałam nie zgadzać się z jego bezsensownymi pomysłami.
Ja byłam od dostarczania kreatywnych pomysłów, a on od trzymania budżetu. Z jego perspektywy, te dwie kwestie nie spinały się ze sobą. W tamtych czasach to mężczyźni rządzili w korporacjach, więc oczywistym było, kto jest do usunięcia z planszy.
Mój zawodowy świat walił się całkowicie. Byłam w impasie, za stara na kolejną pracę w korporacji bez przyszłości i złudnej nadziei na godną emeryturę. Powiedziałam sobie: „Dosyć tego” i postawiłam wszystkie karty na siebie.
Wspólnie z Erą, Siemensem Nixdorfem, Mebi i z przyjaciółką założyłam własną działalność – AITV. Zajmowaliśmy się kompleksowym tworzeniem telewizji, od instalacji urządzeń, przez tworzenie programów telewizyjnych, po tworzenie, zarządzanie i sprzedawanie reklamy. Byliśmy pierwszym i wyłącznym dostawcą telewizji do firm takich jak m.in. McDonald’s Polska czy Deutsche Bank Polska.
Wszystko szło pomyślnie aż do momentu, gdy moja wspólniczka postanowiła mnie oszukać i okraść. Ja miałam 40% udziałów, ona 10%, a nasi partnerzy 50%. Ówczesny szef McDonald’s powiedział, że jeśli mamy działać, to tylko ze mną, ale niestety łącząc siły, wspólniczka i partnerzy mieli większość i postanowili się mnie pozbyć. Ostatecznie zbankrutowali, co nie zmienia jednak faktu, że straciliśmy niebagatelne pół miliona, co wtedy miało w wiele większą wartość niż dzisiejsze 500 tysięcy.
Ciężki czas, ale wytrwaliśmy jako rodzina i jako ludzie.
Życie pokazało swoje prawdziwe oblicze. Byłam zmuszona pożegnać się z planami na własny biznes i wrócić do znanej mi struktury i hierarchii, bo kredyt na mieszkanie sam się nie spłaci, a dzieci (wtedy już czwórka) same się nie wyżywią. Podjęłam pracę w Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie jako Dyrektor Marketingu. Zajmowałam się tam praktycznie wszystkim: od marketingu, przez PR, fundraising, sponsoring, aż po organizację wydarzeń. Miałam być tam tylko na chwilę, a ostatecznie spędziłam 6 lat.
Wśród naszych wybitnych gości byli członkowie rodzin królewskich ze Szwecji, Niderlandów, Bhutanu, Luksemburga i Kataru. Mieliśmy wiele nietypowych wyzwań, jak ugoszczenie księżniczki Kataru, której nogi nie mogły dotknąć bezpośrednio ziemi, więc musieliśmy przygotować specjalny dywan rozciągający się na połowę Łazienek czy Dmitrija Miedwiediewa, który jeździł z własną mównicą, aby nie wyglądać na zbyt niskiego. Współorganizowałam i inicjowałam Festiwal Oper Barokowych, Festiwal Strefa Ciszy, Festiwal Światła. Ponad 180 koncertów rocznie. Marka Łazienek przeszła za sprawą naszych działań z lokalnej do globalnej.
Był to kolejny sukces w świecie korporacji, ale brakowało mi działania na własnych zasadach. Dusiłam się w tym środowisku. Byłam zmęczona mężczyznami po czterdziestce, którzy robili, co chcieli, ich niesmacznym i nieeleganckimi zrachowaniami, aby dowartościować swoje ego oraz brakiem etycznych zasad. Miałam dość tyranii i pracy po nieludzkich godzinach przez 20 lat. Miałam dość wspinania się po niekończących się szczeblach hierarchii. Jak byłam uśmiechnięta i polubowna to mówili o mnie jako za miękka, a jak stawałam na swoim to w kuluarach nierzadko o uszy obijało się słowo ‘suka’.
Byłam wycieńczona nieustannym udowadnianiem swojej wartości, ignorowaniem seksistowskich uwag i balansowaniem między życiem zawodowym a prywatnym, które praktycznie nie istniało.
Każdy dzień był walką z bezsensownymi procedurami, a wieczory spędzone na próbach odzyskania chociaż odrobiny normalności. Byłam wykończona psychicznie i fizycznie, zmagając się z chronicznym zmęczeniem, stresem i presją, by zawsze być najlepszą. W pewnym momencie zrozumiałam, że nie mogę już dłużej udawać, że to wszystko jest tego warte. Musiałam znaleźć sposób na odzyskanie kontroli nad swoim życiem i na nowo odkryć, kim naprawdę jestem, po zrzuceniu korporacyjnego uniformu.
Chciałam w końcu grać na swoich zasadach i pomimo wcześniejszych porażek, postanowiłam zakończyć etap pracy w Łazienkach i wraz z mężem rozwinąć nasze marki, takie jak VEGESKLEP i PKUSKLEP ze zdrową żywnością, apteki oraz działalność w branży florystycznej i nieruchomościowej. Teraz najwięcej czasu i energii poświęcam Fundacji Humanosh, której jestem współzałożycielką i pełnię funkcję Prezesa Zarządu, co daje mi pełne spełnienie życiowe. Tu właśnie historia zatoczyła koło. Gdy tuż po założeniu Fundacji, dzięki znajomości japońskiego, choć już nie tak płynnej jak przy wielogodzinnych rozmowach o Wałęsie, udało nam się zdobyć japońskich darczyńców, którzy o wiele chętniej mówili po japońsku niż po angielsku.
Za to koguta, który obruszył się moim zarządzaniem polem borówek, do dzisiaj nie znalazł już nikt.